środa, 12 lipca 2017

Rozdział 10

*Jace*
Ostatnie dwa tygodnie należą do najcięższych jakie w życiu miałem. Cały czas przygotowujemy się do odbicia miasta. Wszystko jest już prawie gotowe. Z Clary jest coraz gorzej. Z tego co mówi Aiden tę ciążę przechodzi znacznie ciężej.
Wszedłem do naszej sypialni z duża tacą ze śniadaniem. Moja żona leżała na łóżku ciężko oddychając. Will leżał obok niej, wtulony w moją poduszkę. Odkąd Clary się pogorszyło nie rusza się stąd na krok. Powoli podszedłem do łóżka i odstawiłem tacę na szafkę. Pochyliłem się nad nią i ucałowałem jej czoło.
- Jak się czujesz? - spytałem siadając obok mnie.
- Tak jak wyglądam - wyszeptała ledwo słyszalnie.
Coraz bardziej zaczynałem się martwić i bać, że ją stracę. Jem twierdzi, że jeszcze nie widział tak ciężkiego przypadku. 
- Podasz mi stelę?
Szybko wstałem i podałem jej to o co prosiła. Patrzyłem jak ledwo unosi rękę i kreśli jakiś znak.
- Skarbie idź do babci - szepnęła cicho w stronę Will'a.
- Ale mamo...
W oczach mojego syna dostrzegłem łzy. Spojrzałem na Clary, widziałem jej niemą prośbę. Wziąłem Will'a z pokoju i szybko wyszedłem. Zszedłem na dół i posadziłem go obok Jocelyn.
- Jest jakaś poprawa? - spytała z nadzieją.
Odpowiedź nie chciała wydostać się z moich ust. Pokręciłem przecząco głową i jak najszybciej wróciłem do sypialni. Ostrożnie położyłem się obok niej.
- Obiecasz mi coś? - spytała po chwili, odwracając twarz  moją stronę.
- Co tylko zechcesz...
- Nie pozwól, aby cokolwiek stało się naszemu synowi, nawet jeśli miałbyś wybierać między moim życiem.
- Clary...
- Po prostu obiecaj...
- Obiecuję, że zrobię wszystko, abyś przeżyła.
Po jej policzkach nagle zaczęły płynąc łzy.
Szybko zakryła oczy ręką, sycząc z bólu.
Podniosłem się i chwyciłem jej dłoń, delikatnie ją odciągając. Po chwili dostrzegłem jak czerwień rozlewa się po jej pięknej szmaragdowej tęczówce.
- Jace, idź po Jem'a - poprosiła błagalnie.
Wybiegłem z domu, nie patrząc na zdziwione spojrzenia. Kiedy znalazłem Jem'a, nie musiałem nic mówić, żeby zrozumiał o co mi chodzi. Wróciłem razem z nim, ale nie pozwolił mi wejść.
Siedziałem jak na szpilkach, tuląc do siebie Will'a. Obawiałem się najgorszego.
Po godzinie oczekiwania, zobaczyłem zszokowanego Jem'a.
- Co się dzieje? - spytałem.
- Chyba naoglądałem się zbyt wiele trupów - oznajmił.
Posadziłem syna na fotelu i pobiegłem na górę. Za mną podążyła Jocelyn, Luke, Alan, Aiden i Jonathan. Na korytarzu stała Vanessa trzymając swoją mała córeczkę, Dianę. Niepewnie stanąłem w drzwiach i zamarłem.
- Valentine - stałem jak sparaliżowany.
Nic się nie zmienił, no może wyglądał na młodszego. Miał na sobie białe ubranie. Trzymał moją żonę na rekach i delikatnie gładził jej twarz.
Po chwili dołączyła do mnie reszta. Jak to możliwe?
- Spóźniłeś się - usłyszałem głos pełen wyrzutów, należący do mojego ojca.
- Przekonanie archanioła wcale nie jest takie łatwe - oznajmił.
Dopiero po chwili dostrzegłem pustą buteleczkę.
- Co jej podałeś?! - warknąłem.
- Nic co miało by ją skrzywdzić.
Nie mięła chwili kiedy zobaczyłem jak Clary się podnosi.
- Czuję się tak jakbym miała kaca - mruknęła.
Jej twarz momentalnie zaczęła napierać blasku, włosy odzyskały swoją intensywną barwę. Ale oczy wciąż pozostały krwistoczerwone.
- Ktoś mi wyjaśni o co chodzi? - spytał Alan.
- Witaj synu. Cieszę się, że w końcu mogę cię poznać - uśmiechnął się w stronę rudowłosego.
 Zwariowałem tak? Valentine się uśmiechnął?
- Nie wiem jak ty Jace, ale ja nie przetrawię tego na trzeźwo - oznajmił Jonathan. Jego głos był pełen jadu i nienawiści.
Coś i się zdaje, że to nie będą miłe odwiedziny.